Archiwum 25 stycznia 2019


Dawno temu, czyli 18.12.2002 w Pewli Małej...
25 stycznia 2019, 17:44

 

Na pewno macie też takie dni, które zapamiętacie do końca życia, ze wszystkimi szczegółami. Dla mnie jednym z takich dni była środa 18 grudnia 2002 roku; dzień w którym spłonął kościół w Pewli Małej.

Całość wydarzeń rozpoczęła się w okolicznościach bliźniaczo podobnych do tych w jakich rozpoczynają się setki zapomnianych wieczorów. Jest wieczór zimno, pochmurno i ciemno, siedzimy sobie z ojcem i oglądamy telewizję. Mimo że pozostał tydzień do świąt, akurat rozgrywany był jakiś mecz charytatywny ktoś tam kontra Reszta Świata/Europy. Pamiętam też, że był rozgrywany wyjątkowo późno, na pewno później niż standardowa pora Ligi Mistrzów. Po końcu pierwszej połowy powiedziałem „Dobranoc” i poszedłem na parter położyć się spać. Następnego dnia musiałem wstać najpóźniej o wpół do piątej, gdyż musiałem jechać na uczelnię, aby napisać kolokwium z gramatyki. Położyłem się spać ok 22:30, zamknąłem oczy, starając się odeprzeć myślenie czy pozostało mi pięć czy pięć i pół godziny snu, próbując się wsłuchać w ciszę i zasnąć…

- „KUUUURRRRWWAAAA!!!” stłumiony krzyk odbił się w uszach i od razu zerwałem się z łóżka – to niestety oznaczało, że coś złego stało się któremuś z domowników. Wpadam na piętro, a tam ojciec stoi ze słuchawką telefonu w dłoni.

- „Co się stało?” zapytałem.

- „Kościół się pali!” krzyknął.

- „No co ty?” ruszyłem w kierunku kuchennego okna, z którego widać było fragment dachu naszego kościoła „Ja pierdolę!”

Nad kościołem górowała pomarańczowo-czerwona łuna, kontrastująca z czernią grudniowego nieba. Spojrzeliśmy z ojcem na siebie. Mówi się (nawet Jezus wspomina o tym w Ewangelii), że ojciec i syn mają szczególną więź, tutaj krótkie spojrzenie wystarczyło, żebyśmy obydwaj w pełni wszystko omówili.

- „Poczekaj tylko wezmę kurtkę” powiedziałem.

Przyjechaliśmy pod kościół. Było kilka/kilkanaście osób na miejscu, co chwila dochodziły/dojeżdżały nowe osoby (finalnie, myślę, że mogło ich być sto kilkadziesiąt, lub nawet kilkaset). Straż Pożarna jeszcze nie dojechała. Myślę, że spokojnie wyobrazicie sobie co się dzieje w takich sytuacjach… panuje zamieszanie i chaos, ludzie patrzą po sobie i rozmawiają między sobą. Dojeżdżają kolejne zastępy Straży Pożarnej. Strażacy po przybyciu uwijają się, żeby rozłożyć węże gaśnicze i wpakować motopompę do wolnego przerębla w zamarzniętej rzece Pewlicy, która płynie po stronie drogi przeciwnej do kościoła.

Pośród ludzi zauważam ludzi z PESELEM bardziej zbliżonym do mojego niźli ludzie z którymi staliśmy z ojcem, więc podszedłem do kolegów i zaczęliśmy wymieniać się uwagami na temat całego wydarzenia. Przyjechała Policja (żeby kierować ruchem), straż obstawiła wejście na teren placu kościelnego, my z kolegami staliśmy na zjeździe z drogi głównej na parking przed plebanią (mamy de facto miejsce najbliższe dalszym wydarzeniom), reszta ludzi stoi gdzie się da i obserwuje co się dzieje.

Podczas  rzeczonej wymiany uwag, kątem oka, w migającym świetle syren zauważam postać poruszającą się chybotliwym krokiem. Podchodzę bliżej ogrodzenia kościoła, żeby lepiej zobaczyć i tą osobą okazuje się być ks. Józef Ciaciek – emerytowany wieloletni ksiądz proboszcz w Pewli Małej. Był wtenczas osobą w zaawansowanym wieku, bardzo schorowanym (co wpływało na jego sposób poruszania się). Zobaczyłem, jak ów schorowany stary człowiek wynosi z płonącego kościoła monstrancję z Najświętszym Sakramentem. Podchodzi do ogrodzenia kościoła i mówi nam:

- „Chłopcy! Weźcie to i zanieście do pobliskich domów! Ja idę dalej ratować!” – przekazawszy nam monstrancję, odwrócił się i poszedł z powrotem w kierunku drzwi kościoła.

Nosz kurwa!!! My, dwudziestokilkuletnie konie w sile wieku stoimy jak ciule, podczas gdy stary schorowany człowiek aktywnie stara się cokolwiek działać?!Razem raźno ruszyliśmy w kierunku drzwi kościoła. Przy wejściu agresywnie zatrzymuje nas jeden ze strażaków. Spod ubranej maski tlenowej dało się słyszeć stłumiony wrzask:

- „A wy, kurwa, GDZIE? Jak wam sufit na łeb jebnie to skończycie z bohaterowaniem!”

- „Spierdalaj!” – odparowałem bezceremonialnie – „Jak Ciaciek wchodził toś nie był taki gorliwy!”

Wyszarpnąłem się z jego chwytu, minąłem go i weszliśmy wszyscy do środka.

Nie wiem jak wygląda piekło. To jak wyglądał środek przypominało mi te wszystkie obrazy i ilustracje, w których choćby w niewielkiej części piekło było graficznie przedstawione. Powietrze było nieznośnie duszne; pomimo, że w tamtym czasie paliłem papierosy, każdy oddech gryzł płuca i gardło. Panował półmrok, nieznacznie rozświetlany czerwonawą poświatą gorejącej więźby dachowej, którą widziałem przez wycięte w sklepieniu dziury na żyrandole (o tym jeszcze napiszę). Całości tej upiornej atmosfery dopełniali strażacy snujący się jak cienie w zadymionym wnętrzu kościoła i odgłosy ich oddechów w maskach tlenowych (pamiętacie Gwiezdne Wojny?) plus trzaski spalanego drewna.

Podchodzę do miejsca gdzie zaczyna się prezbiterium, a konkretnie ołtarz Matki Boskiej. Co by tu zabrać? Toż autobus ludzi nie dałby rady od razu wynieść wszystkiego. Mój wzrok zatrzymał się na ceramicznej figurce Marii Panny, wysokiej na ok 1 metr, postawionej na półce ołtarza na wysokości ok. 2.5mt. Pomyślałem, że jeżeli cokolwiek tutaj ma się uszkodzić, to na pewno będzie to ta figurka. Popatrzyłem na buty – uwalone po kostki w błocie, ale sytuacja była ekstremalna, więc innego wyjścia nie było. Uklęknąłem przed ołtarzem, wskoczyłem z butami obok świeczników i zdjąłem figurkę z półki. Zeskoczyłem z ołtarza i biegiem ruszyłem w kierunku wyjścia. Byłem tak oszołomiony całą tą sytuacją, że nie zauważyłem innych ludzi wbiegających do kościoła w celu identycznym jak mój – uratować cokolwiek. Figurę odniosłem do domu sąsiadującego z kościołem. Jak wracałem, ludzie masowo wynosili rzeczy z tego kościoła, zaczęliśmy z kumplami (razem się jakoś tak odnaleźliśmy w tym miejscu) odbierać te rzeczy i odnosić do pobliskich domostw. Były więc świeczniki, kielichy, mszały, etc. W pewnym momencie zluzowało się, tj. więcej ludzi odbierało niż wynosiło, więc ponownie ruszyliśmy do środka.

W środku był już tłum ludzi, z ołtarzy było już praktycznie wszystko pozbierane, więc stoimy i patrzymy na sceny rodem z wojennej grabieży, ale czas miał kluczowe znaczenie i każdy po wbiegnięciu do płonącego kościoła chciał spędzić w nim jak najmniej czasu. Strażacy widząc, że nie ma sensu powstrzymywanie ludzi, postanowili wspomóc ratowanie kościelnego inwentarza. Jeden z nich piłą motorową odcinał drewniane trzpienie trzymające ławki w jednym kawałku (żeby można było wynosić po jednej. Kolega zasugerował, że ponieważ jest nas kilku, to możemy spróbować wynieść konfesjonał. Zabraliśmy się za niego w 4-5 osób, sądząc po wysiłku koniecznym do podniesienia go, musiał ważyć gdzieś 250-300kg. Wynosimy dziada, węże strażackie plątają się pod nogami, ludzie na nas wpadają, przed kościołem woda wylewana przez strażaków zdążyła zamarznąć i mamy ślizgawkę (jak niesiesz figurkę mającą 5kg to takie rzeczy są całkowicie niezauważalne). W międzyczasie został wyniesiony drugi konfesjonał (z dwóch).

Wróciliśmy jeszcze po jedną ławkę i w zasadzie tyle. Ze środka zostało wyniesione już wszystko, co mogło zostać wyniesione –pozostał jedynie ołtarz główny – rzeźbiony, przymocowany do ściany, ważył na pewno więcej niż wynosiły realne możliwości uniesienia go. Strażacy obstawili wejście i nikogo już nie wpuszczali do środka. Zdarzył się pierwszy cud – pomimo realnego zagrożenia, udało się uratować praktycznie cały inwentarz kościoła i nikt nie ucierpiał.

Odeszliśmy ze znajomymi na bok, zapaliliśmy po fajeczce i mieszając w żyłach nikotynę z wciąż buzującą adrenaliną, gorączkowo opowiadaliśmy o całej sytuacji i co kto wyniósł. Myślę: ależ to był ekspres, wynieśliśmy to w ciągu kilkudziesięciu minut! Patrzę na zegarek – 2:15 nad ranem! Zajebiście się wyśpię. Oblanie kolokwium skutkowałoby brakiem zaliczenia i oznaczałoby masakrę podczas sesji zimowej – innymi słowy – musiałem pójść. Znajoma od rodziców obiecała zadzwonić z pobudką – w trakcie akcji gaśniczej została uszkodzona linia trakcyjna i elektrownia nas odłączyła od sieci.

Odchodząc od kościoła posłuchałem jeszcze chwilę naszego ówczesnego sołtysa, który rozmawiał z Panią redaktor (bodajże Dziennik Zachodni). Tutaj zdarzył się trzeci cud (celowo przeskoczyłem o jeden numer, chcąc zachować chronologię) – akurat tamtego dnia sołtys był dość trzeźwy, żeby semantycznie przebrnąć przez pięcio-wyrazowe zdanie, aczkolwiek niestety merytorycznie nie sprostał temu zadaniu – w zwyczajowych warunkach zarówno kwestie semantyczne jak i merytoryczne były daleko poza zasięgiem tego pana.

Pobudka była taka jak można było sobie wyobrazić – było ciężko. Po przyjeździe na uczelnię, stojąc w niewielkiej palarni stanowiącej jednocześnie przedsionek wejścia spotkałem się z Panią wykładającą gramatykę. Po wymianie uprzejmości zapytała:

- „Coś się tutaj spaliło?” Pokręciłem głową i dopiero po chwili spojrzałem na siebie; miałem na sobie tę samą kurtkę, którą miałem jeszcze kilka godzin wcześniej.

Plus jest taki, że zdałem kolokwium i dostałem zaliczenie. Po powrocie do domu podszedłem pod spalony kościół. Zostały tylko mury – dach i sklepienie runęły. Teraz, wierzcie mi lub nie, zapewne dla wielu z was to co teraz napiszę będzie może nawet humorystyczne, we mnie jednak (jako człowieka wierzącego) wzbudziło to duży niepokój. Otóż jak runął dach, pociągnął za sobą piorunochron biegnący po kalenicy dachu. Ten piorunochron zakończony był krzyżem, który został wyrwany z umocowania. Efekt był więc taki, że po wejściu do spalonego kościoła, centralnie na środku, na wysokości około 3  metrów na końcu linki  piorunochronu wisiał odwrócony krzyż. Wydźwięk tego przypadku był co najmniej nie na miejscu, więc jak wróciliśmy w sobotę, żeby zabezpieczyć mury przed zimą, piorunochron już nie straszył. Ale to już może na kolejną opowieść…

P.S. Po latach dowiedziałem się jeszcze o jednej historii związanej z pożarem, ad hoc żyrandoli – otóż po „wyproszeniu” wszystkich mieszkańców z płonącego kościoła, strażacy przeprowadzali czynności związane z gaszeniem. Jeden z nich był bezustannie upominany przez starszych kolegów, żeby nie chodził środkiem kościoła. On, nie bacząc na uwagi bardziej doświadczonych kolegów, przeszedł któryś raz pod głównym żyrandolem (zrobionym z kryształów). Ten żyrandol, którego łańcuch został nadpalony u podstawy zerwał się i runął z wysokości ok 3-4 metrów na betonową posadzkę. Zaczepił o hełm owego strażaka i zerwał mu go z głowy, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. W celu zapowiadanej wcześniej chęci zachowania chronologii, tutaj zdarzył się drugi cud – pomimo upadku ze znacznej wysokości, żaden z kryształów nie rozbił się.